RELACJA Z WYPRAWY OPOLE AROUND ICELAND 2024
Po półrocznych przygotowaniach jachtu, remoncie zaworów silnika, wymianie takielunku
stałego, serwisie wielu, wielu innych elementów oraz doborze załóg, armator jachtu s/y Opole
podjął decyzję, że zamykamy etap planowania, zamrażamy kalendarz i wszystkich uczestników
informujemy, że mogą już planować loty. Choć rok 2024 stał jednak pod znakiem OSTAR’24 to
ostatecznie chęć zwiedzanie pięknych miejsc, eksploracji nieznanych lądów wzięła górę.
"Atlantyk dla samotnych" będzie musiał znów poczekać. Z błogosławieństwem Prezydenta
Miasta Opola Pana Arkadiusza Wiśniewskiego, kuszeni „niedźwiedzim mięsem”, ruszamy ku
nowej przygodzie. „Hej, ruszajmy w rejs” I tak, 7 czerwca Bosman Akademickiego Klubu
Morskiego, Tomasz Jura, oddaje cumy załodze Opola w składzie Andrzej i Stanisław i ruszamy w
kierunku Islandii. Po drodze Łeba, Bornholm i Kołobrzeg, gdzie Stanisław ustępuje miejsca
Maciejowi i Pawłowi. Nowa załoga pełna nadziei na spotkanie z ssakami morskimi, licząc na
pokonanie trudu podróży, kierowana igłą kompasu, rusza na północ. „Daj Spinnakera, daj
spinakera...” Na spinakerze przy pięknej pogodzie, przecinają niemieckie farmy wiatrowe i z
prędkością 10kn (ponad 2kn prądu) zmierzamy do Kopenhagi, gdzie załogę wita jak zawsze
niezawodny nasz rodak Filip. Rano krótki spacer po pochmurnej i deszczowej stolicy Danii i
udajemy się do Skagen. „Mozolny i twardy jest ...’ Niestety już po drodze okazuje się, że silnik
postanawia nie wystartować aby podładować trochę akumulatory. Tyle przygotowań, a my już na
pierwszym etapie mamy problemy. Ostatecznie na przełożonym akumulatorze uruchamiamy
silnik i biorąc pod uwagę prognozy ruszamy do Norwegii, gdzie będziemy mieli, może, okazje coś
podłubać przy silniku. W kolejnym porcie po krótkiej analizie dochodzimy do wniosku, że da się
płynąć, w razie czego jest plan B na uruchomienie silnika. Skąd mogliśmy przypuszczać, że
problem nie opuści załogi aż do końca rejsu, czyli powrotu do Akademickiego Klubu Morskiego.
Pierwszym portem i to od razu z rybami w Norwegii jest Korshavn. Przeurocze miasteczko
położone pomiędzy szkierami, od raza zachęca do postoju. Choć bez nadziei na serwis Volvo,
rozglądamy się po okolicy i mierzymy się z wędką. Maciej, postanawia poznać się z lokalnymi
przyjezdnymi wędkarzami. Ponieważ jak się okazało, w tym dniu, Polska przegrała z Holandią w
piłce nożnej, uroczy starszy Holender na otarcie łez postanowił nas obdarować trzema
dorszami. Tak rozpoczęła się przygoda z rybami do której wrócimy. Kjeragbolten i 1000m w górę
Rankiem ze względu na silny wiatr z północy postanawiamy zostać w porcie więc przestawiamy
się do Agnefest, skąd rano ruszamy na Kjeraga, ale nie bez przygód. Wybór portu w Agnefest nie
jest przypadkowy, wypożyczalnia samochodów jedyna w pobliżu. Po szybkiej rezerwacji o
dokonaniu opłaty, odzywa się do nas właściciel z pytaniem - skąd my się wzięliśmy? bo ona już
nie ma tego samochodu i w ogóle zamknął wypożyczalnie. Po dłuższych negocjacjach Maciej
wynegocjował wypożyczenie busa, którym ruszamy na Kjerag. Po paru godzinach wspinaczki
wychodzimy na Kjerag, skąd w pośpiech i pięknej pogodzie wracamy do portu, a rano dalej w
drogę. W trasie do Stavanger gdzie odwiedzamy najpierw Preikestolen od dołu od strony wody, a
na drugi dzień wspólnie z załogą 2-go etapu wspinamy się od strony lądu. Na pokład wchodzi
druga załoga i ster przekazujemy Wojtkowi. II Po wymianie załogi oraz po uzupełnieniu zapasów
wody i paliwa ekspedycja „Opole Around Iceland” wypłynęła z norweskiego Stavanger 23
czerwca w południe kierując się w stronę szkockich Szetlandów. Na tym etapie s/y Nautic był
domem dla czteroosobowej załogi (Jarosław Rudka, Janusz Kalisz, Sławomir Konkol, kpt.
Wojciech Trzcionkowski) Dość nietypowo przeważał wiatr z kierunków wschodnich –
żeglowaliśmy więc baksztagiem i fordewindem przy dość dużej fali, która dzięki pełnemu kursowi
nie była jednak uciążliwa. Dodatkowo z racji tego, że były to najdłuższe dni w roku - noce na
morzu były praktycznie jasne. Po dwóch dobach i trzech godzinach i przepłynięciu 246Nm
dopłynęliśmy do Lerwick – stolicy Szetlandów, która jest najbardziej na północ wysuniętym
miastem Zjednoczonego Królestwa. Średnia prędkość tego etapu wyniosła 4.87 kn, maksymalna
zaś to 8.1 kn. Samo Lerwick to urocze niewielkie miasto (zamieszkałe przez niecałe 7000
mieszkańców), z charakterystyczną gotycką architekturą i wygodną mariną. Mimo, że Wielka
Brytania opuściła UE i nie jest już częścią wspólnego obszaru celnego nie przechodziliśmy
żadnej odprawy celnej. Po zwiedzeniu samego Lerwick 29 czerwca przed południem
wypłynęliśmy w kierunku Wysp Owczych. Po drodze jeszcze na Szetlandach zawinęliśmy na
chwilę do osłoniętej zatoczki Burra Voe na wyspie Yell, gdzie po zejściu na ląd zachwycaliśmy się
tym pięknym zakątkiem Szetlandów pełnym ptaków. Następnie opuściliśmy Szetlandy i
wpłynęliśmy na wody północnego Atlantyku. Na tym odcinku mieliśmy trochę mniej wiatru, za to
dużo mgły (miejscami bardzo gęstej) oraz mżawki co przy temperaturze powietrza w okolicach
+5’C skutkowało przenikliwym zimnem. Wielką atrakcją na tym odcinku było spotkanie ze
stadem orek, którego część podpłynęła do jachtu, podczas gdy reszta stada zajęta była
polowaniem na ławicę ryb, które mogliśmy też obserwować z niedużej odległości. Po dwóch
dobach i po przepłynięciu 243Nm w piątek 28 czerwca koło południa osiągnęliśmy Tornshavn –
stolicę Wysp Owczych, autonomicznego regionu Królestwa Danii. Wyspy te słyną z
charakterystycznych domów, których dachy porasta trawa – i rzeczywiście już z daleka
zobaczyliśmy takie domy. Warto dodać, że dachy rządowych zabytkowych budynków w
najstarszej, średniowiecznej dzielnicy Tornshavn zwanej Tinganes również tak wyglądają i
stanowi to wyjątkowo uroczy widok. W krajobraz tych wysp - znacznie surowszym niż Szetlandów
- dominowały strome klify oraz skaliste przestrzenie porośnięte gdzieniegdzie trawami, na
których pasły się będące symbolem tych wysp owce. Ciekawostką jest fakt, że temperatury
latem i zimą nie różnią się zbytnio – wahają się średnio od +3’C w styczniu do +11’C w sierpniu.
W trakcie pobytu na Wyspach Owczych podjęliśmy próbę naprawę chimerycznego ogrzewania
jachtu – szczególnie wobec czekającego nas najdłuższego odcinka na Islandię i systematycznie
spadającej temperatury w miarę żeglugi na północ. Kolejny odcinek o długości około 500Nm
zaplanowany był do Reykiaviku. III W następnym etapie rejsu z Rejkiawiku wzięła udział załoga
trzyosobowa. Dla Andrzeja, kapitana i armatora jachtu, był to wyjątkowy moment – powrót na
pokład i możliwość poprowadzenie kolejnego etapu wyprawy. Tym razem celami były opłynięcie
Islandii i przekroczenie koła podbiegunowego, które stanowiły nasze „niedźwiedzie mięso”. Rejs
etapowy miał swoje zalety, między innymi możliwość dostarczenia rzeczy z kraju. Na ten odcinek
dotarły części do Vebasto – wymieniliśmy palnik, wyczyściliśmy ogrzewanie i naprawiliśmy
wadliwą świecę. Wydawało się, że w końcu rozwiązaliśmy też problem z rozruchem silnika. Jak
się jednak okazało, prawdziwa przyczyna problemów była znacznie prostsza. Przy jednej z prób
odpalenia silnika kapitan nagle został w ręku z... kablem od akumulatora. Tak! To właśnie przez
ten nieszczęsny, luźny przewód pojawiały się awarie już na pierwszym etapie rejsu, a na
kolejnym chłopaki musieli przekładać akumulatory. Tym razem problem został ostatecznie
rozwiązany – ale o tym później. 18 lipca do obecnego już na miejscu w Rejkiawiku kpt. Andrzeja
Kopytko przylecieli Joanna i Artur Burdziejowie. W trójkę ruszyliśmy na kolejną część podróży –
okrążenie Islandii i poszukiwanie morskich ssaków. Kolejnego dnia wyruszyliśmy do urokliwego
miasteczka Ólafsvík. Tam po raz pierwszy zetknęliśmy się z dziką islandzką przyrodą – trekking
wśród wodospadów Bæjarfoss i Bugsfoss zakończyliśmy u podnóża lodowca Snæfellsjökull.
Widoki były niesamowite, a natura zdawała się tu dominować nad wszystkim. 20 lipca,
wypoczęci i pełni energii, wyruszyliśmy w stronę Fiordów Zachodnich. Znajomi polecili nam
odwiedzenie Ísafjörður – miasteczka położonego na skraju fiordu Ísafjarðardjúp. Planowaliśmy
tam uzupełnić zapasy paliwa. Jak się okazało, nie było to takie proste – w Islandii tankowanie
odbywa się za pomocą samoobsługowych automatów, które wymagają specjalnej karty
paliwowej. Niestety, my jej nie mieliśmy. Cóż, musieliśmy obejść się smakiem i ruszyć dalej.
Przed nami było 170 mil do koła podbiegunowego, a prognozy pogody były niepewne. Niczym
dzieci pochłonięte zabawą, ruszyliśmy na wschód w kierunku Grimsey – jedynej części Islandii,
przez którą przebiega koło podbiegunowe. Po drodze w oddali zauważyliśmy pierwsze wieloryby.
Ich fontanny wody wystrzeliwane na kilka metrów w górę upewniły nas, że jesteśmy w
odpowiednim miejscu. 24 lipca o godzinie 20:00, przy słabym wietrze, osiągnęliśmy nasz cel – 66
stopni i 37 minut szerokości północnej. koło podbiegunowe zostało przekroczone! Dumni i
szczęśliwi, popłynęliśmy do Sandvík na wyspie Grimsey, gdzie kilka minut po północy
wznieśliśmy toast za wszystkie morskie bóstwa. Spotkanie z maskonurami i islandzka
gościnność Rankiem ruszyliśmy na ekspedycję wyspy. Podczas spaceru na wschodnią stronę,
byliśmy atakowani z powietrza przez ptaki, które najwyraźniej broniły swojego terytorium. I wtedy
zobaczyliśmy je – setki, a może i tysiące maskonurów! Ich obecność była dla nas czymś
wyjątkowym, ale to, co zobaczyliśmy, przeszło nasze oczekiwania. Cała wyspa była wręcz
przeorana ich gniazdami – tunelami wykopanymi w ziemi. Widok zapierał dech w piersiach. Po
spacerze zajrzeliśmy do lokalnej restauracji. Jak się okazało, jedyną pracującą tam osobą była...
Polka! Szybko wprowadziła nas w lokalne zwyczaje i opowiedziała o życiu na wyspie, gdzie
mieszka zaledwie 16 osób. Dowiedzieliśmy się też, że codziennie przez godzinę otwarty jest tu
basen – typowa islandzka tradycja. Nie mogliśmy odmówić sobie spróbowania mięsa
maskonura. Zamówiliśmy jedną porcję na trzech – wyjątkowe doświadczenie kulinarne. Bliskie
spotkanie z wielorybami Z Grimsey popłynęliśmy do Húsavíku, islandzkiego centrum obserwacji
wielorybów. Niestety, tym razem nasz mały jacht nie miał szczęścia – wieloryby nie pojawiły się
na horyzoncie. Rozczarowanie nie trwało długo. 27 lipca o świcie, w gęstej mgle, dotarliśmy do
The Arctic Henge w Raufarhöfn. Ta tajemnicza kamienna konstrukcja, otulona mgłą, wyglądała
wręcz mistycznie. Korzystając z dobrych warunków, skierowaliśmy się na wschód, a później na
południe. Po drodze oddaliśmy się wędkarskiej pasji – 15 minut na głębokości 20 metrów
wystarczyło, by wyciągnąć 7 dorodnych dorszy! Przed zawinięciem do Seyðisfjörður, gdzie
mieliśmy zakończyć kolejny etap podróży, postanowiliśmy zatrzymać się na noc w maleńkiej
miejscowości Hafnarhús. I tu spotkało nas kolejne szczęście – tuż przed mariną zobaczyliśmy
pierwsze wieloryby! Beztrosko nurkowały między skałami, jakby zupełnie nie przejmowały się
naszą obecnością. O świcie czekała nas kolejna niespodzianka – wieloryby nadal były w pobliżu,
tym razem wyraźnie widoczne w porannym świetle. Aparaty poszły w ruch, a później, po analizie
zdjęć, udało nam się je zidentyfikować – były to majestatyczne humbaki (Megaptera
novaeangliae). „Twoim własnym domem stanie się” Spełnieni, pełni wrażeń i zachwytu nad
islandzką przyrodą, zimnym i niezwykłym klimatem, ruszyliśmy do Seyðisfjörður. Tu
przekazaliśmy stery kapitan Asi Pajkowskiej. Przed nami był kolejny etap – tym razem lądowa
podróż do Reykjavíku. Islandia ponownie nas zachwyciła, arktyczno-księżycowy krajobraz,
surowość i dzikość przyrody, spotkania z delfinami, wielorybami, orkami i maskonurami –
wszystko to sprawiło, że był to rejs, który zostanie w naszej pamięci na długo. Za sterem s/y
Nautic kpt. Asia Pajkowska Żeby dotrzeć na pokład jachtu czekającego z drugiej strony Islandii
(na północnym wschodzie), po wylądowaniu w Keflaviku musieliśmy się przedrzeć przez pół tego
pokrytego lodem i parującego gorącymi wyziewami kraju. Jak się na dodatek okazało, w ciągłych
ulewnych deszczach, sypiając na kempingach w małych namiotach. Mimo to, zaliczyliśmy
wszystko to, z czego słynie Islandia: od czoła ciągle gorącej i parującej lawy po ubiegłorocznym
wybuchu wulkanu na wschodzie kraju, w rejonie Grindavik, przez pola geotermalne Gunnuhver z
licznymi gorącymi źródłami, gdzie temperatura osiąga 100 stopni!, odwiedziliśmy rejon Geysir z
wybuchającymi co parę minut gejzerami w centrum Islandii. Widzieliśmy liczne ogromne
wodospady i lodowce, na czele z odłamującymi się od czoła gigantycznego lodowca Vatnajökull
growlerami. płynącymi powoli do oceanu . Nasz odcinek wyprawy od początku okazał się
wyzwaniem. Po przejęciu jachtu w porcie w głębi fiordu Sydisfjördur, nasza żegluga też
przebiegała w ciężkich warunkach, z wiatrami rzędu 35 –45 węzłów prosto w dziób, przez co
musieliśmy niemal cały czas halsować i zygzakować, ze zwrotami co 2 godziny. co nas bardzo
spowolniało i znacznie wydłużyło naszą drogę. Mimo to zdołaliśmy – choć w zmniejszonym
zakresie – odwiedzić to, co planowaliśmy: Wyspy Owcze, gdzie trochę się pokręciliśmy między
wyspami; jest tam pięknie, zimno i mokro i zielono, trawa rośnie nawet na dachach. Potem do
Lerwick na Szetlandach, też cały czas halsowanie pod wiatr. Lerwick to bardzo szkockie
miasteczko. Szetlandy zaś to liczne malownicze zatoki i zielone niezbyt wysokie wzgórza,
porośnięte trawą (zero drzew), gdzie pasą się stada szetlandzkich owiec znanych z bardzo
cenionej wełny i szetlandzkie koniki (ponies). Jednak maskonura, symbolu Szetlandów, nie
widzieliśmy - odleciały jak nasze boćki. No i na koniec już już trochę lżejszy odcinek do
Stavanger w Norwegii. Szczególnie pikantnym faktem naszego odcinka rejsu był fakt, że na
pokładzie mieliśmy trójkę doświadczonych kapitanów (do wydawania poleceń) (Asia Pajkowska,
Joanna Rączka i Alek Nebelski) i jednego tylko majtka do realizacji tych poleceń – a na dodatek
majtek Beata (Beata Kuliberda) była po raz pierwszy na morzu, za to w życiu codziennym jest
prezeską i to ona wydaje innym polecenia! Mimo to, rejs przebiegał bezpiecznie i sprawnie, a
kapitanowie i załoga w dalszym ciągu są przyjaciółmi. Powrót do Kraju Sprowadzenie jachtu do
Polski z wyprawy dookoła Islandii przypadł do wykonania Joannie i Arturowi Burdziej. Raptem
niecałe trzy tygodnie schodzili z jachtu, więc na pokładzie poczuli się od razu jak w domu. Dla
dwojga nowych załogantów Agnieszki i Romka (Agnieszka i Roman Keszkowie), był to pierwszy
rejs na Nauticu. Wypłynęliśmy ze Stavanger około południa, a przed wyjściem na pełne morze
postanowiliśmy jeszcze złapać coś na obiad. Niestety ryby nie chciały współpracować, więc
zawiedzeni zwinęli wędki i postawili żagle. Wiatru było w sam raz, ale morze pozostało
wzburzone po kilku dniach mocnego wiatru. Na początku pełny bajdewind, który zgodnie z
prognozami wypełniał się, a i kierunek był coraz bardziej na wschód. Od wejścia w Skagerak
wiatr mieliśmy głównie od rufy i delektowaliśmy się spokojną żeglugą i nie mogliśmy się nadziwić
jak wiele statków tu pływa. Trochę więcej wiatru i od dziobu zrobiło się tuż przed wejściem do
Skagen, w którym spędziliśmy czas na spacerowaniu i smakowaniu w lokalnych restauracjach.
Ktoś mi wcześniej odradzał te miejsce, ale dobrze, że nie posłuchałem. Fajna marina i
miasteczko, a rejony w kierunku samego cypla po prostu piękne. Na następny port
wyznaczyliśmy sobie Kopenhagę, a żegluga w jej kierunku była piękna i szybka i z dużą falą. Ta
ustała dopiero przed wejściem w cieśninę przed Helsingorem, gdzie dumnie wczesnym rankiem
mijaliśmy zamek Makbeta. Po kilku godzinach zacumowaliśmy w centrum Kopenhagi, a że nie
byliśmy tam ładnych parę lat, zachwyciła nas od razu na nowo. Rowery, zwiedzanie i
najważniejsze, wyprawa do sklepu żeglarskiego po nowy flagsztok. Zakup konsultowany z
Andrzejem, po przymierzeniu na jachcie, okazał się nietrafiony, czyli za krótki. Następnego ranka
rower, kilka kilometrów, sklep i tym razem wymieniony na idealny, mam nadzieję że wciąż służy.
Kopenhaga spodobała nam się tak bardzo, że spędziliśmy tam ponad dwa dni, a opuszczaliśmy
ją o wschodzie słońca i ładnej pogodzie. Wiatrowo tym razem nie mieliśmy tyle szczęścia, bo od
początku było pod wiatr, który dokładnie odkręcał się wraz z naszym kierunkiem. Innymi słowy
do Bornholmu mieliśmy halsówkę, a potem w 15 minut zmienił się na mocny zachodni i przy nim
szybko popłynęliśmy do Kołobrzegu. Do portu wchodziliśmy przy sporej zachodniej fali,
zostawiając sobie „kawałek” foka dla stabilizacji jachtu. W sumie odcinek ok. 600 mil zrobiliśmy
w trzech skokach, z których każdy był trochę inny i dostarczał sporo emocji. Było sporo fali, ale
żegluga ogólnie bardzo przyjemna.” Za nami zostało 4200 mil. Poszczegolnymi etapami
dowodzili: kpt. Andrzej Kopytko, kpt. Joanna Pajkowska, kpt. Artur Burdziej oraz Wojciech
Trzcionkowski.